Pobudka dość wcześnie bo już 4:30. Ale byli też tacy którzy zrywali się wcześniej bo było ich słychać na korytarzu. Pewnie szli na wschód słońca na Śnieżkę.
Na śniadanie trzy czerstwiejące kromki chleba kupionego jeszcze w czwartek posmarowane pastą warzywną i kubek herbaty.
Słońce już wstało więc poraz pakować plecak i nieco wcześniej niż wczoraj ruszać na szlak.
Pogoda od samego rana dopisuje, jak na moje możliwości wrzuciłem piąty bieg za sobą mam prawie 18 km w 4 godziny 20 minut. Staram się iść trochę szybszym marszem bo dziś chyba będzie najdłuższy dzień na szlaku. Gorzej że nie mam zarezerwowanego noclegu bo miejsce gdzie chciałbym dziś spocząć swoje zmęczone ciało póki co nie chce odebrać telefonu ode mnie.
Ufff, dotarłem jednak do Szarocina. Według aplikacji zrobiłem około 41 km. Dwa razy zdarzyło mi się delikatnie zbłądzić. Ale ogólnie muszę przyznać że Główny Szlak Sudecki przynajmniej na tym fragmencie który już przeszedłem jest dość dobrze oznaczony. Tylko przed samym Szarocinem w jednym miejscu zdecydowanie brakuje drogowskazu gdzie trzeba iść.
Do Agroturystyki Agnes udało mi się dotrzeć i wykupić nocleg. Okazało się że właścicielki nie było w domu a ja dzwoniłem tylko na stacjonarny stąd nie mogłem się dodzwonić. A komórkowego nie było w necie.
Siedzę sobie po kolacji, nogi nasmarowane sudocremem odpoczywają a za oknem deszcz. Niestety nie wyrobiłem się przed deszczem i ostatnią godzinę szedłem w mniejszym lub większym deszczu. Poncho spisało się bez zarzutu więc nie zmoklem za bardzo.
Kilka słów o samym szlaku z Domu Śląskiego do Szarocina. Od schroniska szlak mocno trawersuję w dół zakosami. Na krótkim dystansie traci się sporo wysokości. Nie jest to przyjemne dla nóg bo kolana i stawy mocno dostają w kość.
Po kilkunastu minutach szlak się wyplaszczył i lasem wiódł do samego Karpacza. Idąc ulicami miasteczka mijam po prawej stronie skocznię narciarską Orlinek.
Po zejściu w dół skręcamy do zapory na Łomnicy. Idąc zaporą czułem się przez chwilę jakbym był w Bieszczadach.
Za zaporą wspinamy się lasem do najstarszej części Karpacza którą jest dzielnica Płóczki. Pierwsze zabudowania stanęły tutaj już w XV wieku. Szlak omija centrum Karpacza z jego licznymi atrakcjami.
Mając w pamięci gdzie muszę dziś dojść nie zatrzymuje się za dużo po drodze tylko cisnę do przodu.
Muszę w tym miejscu napisać że poczułem się trochę rozczarowany szlakiem. A raczej tym w jaki sposób został tu poprowadzony. Dużo było wędrówki wąskimi szosami najpierw z Karpacza do Miłkowa, a potem do Głębocka i jeszcze dalej do Mysłakowic. Naprawdę nie można było zrobić jakichś „skrótów” polnymi czy leśnymi ścieżkami żeby wędrowiec czuł że jest w górach?
No i druga rzecz która mnie dziś mocno rozczarowała to pusty szlak. Ten fragment szosą i potem do samego Szarocina szedłem całkiem sam. Może że cztery osoby minęły mnie idąc w drogę stronę, ale wyglądali bardziej na miejscowych niż turystów idących choćby fragmentem GSS.
Ogromna widzę tu dysproporcję w porównaniu do tego czego uświadczyłem rok temu na GSB.
Wracam jednak do wędrówki. W Mysłakowicach stoi obelisk upamiętniający dawną długość szlaku.
Od Mysłakowic zaczyna się kolejne podejście do Mrowca skąd zaraz schodzimy do Bukowca. Jest to wieś bogata w zabytki.
Za Bukowcem przysiadłem na odpoczynek przy bijącym źródełku Jola.
Siły powoli kończyły się a przede mną jeszcze kilka kilometrów do celu.
Po odpoczynku w przydrożnej wiacie ruszyłem w dalszą drogę. I nagle gdzieś z niedaleka usłyszałem najpierw nieśmiałe a potem coraz częstsze i głośniejsze grzmoty. Do celu blisko ale przecież deszcz nie będzie czekał aż dotrę do noclegowni. I tak ostatnia godzinkę spędziłem pod ponchem. Przy okazji zabłądziwszy na szlaku o czym chyba już wspomniałem wcześniej.
A na kolację full wypas.
I tak przy okazji jedzenia to muszę przyznać że mało jem. Brakuje mi po drodze punktów gastronomicznych, takich jak schroniska gdzie można w czasie wędrówki zjeść chociaż pożywną zupę. I znowu w porównaniu do GSB blado to wygląda. No ale jeszcze kilka dni mam nadzieję mi zostało to może trochę się to poprawi.
I na koniec jak już tak marudzę to jeszcze jedna uwaga. Dziś nie przystawilem ani jednej pieczątki do książeczki GOT. Nie było po prostu gdzie. Pierwszy to taki dla mnie dzień bez pieczątki.
Źródełko „Jola” jak pisze Internet, ma kilkusetletnie korzenie. Do wojny nazywało się „Graf Pückler Brunnen” – od miejscowego działacza religijnego. Źródełko było miejscem spacerów kuracjuszy z Kowar, chociaż nie piszą żeby miało jakiś cudowne właściwości, poza wykorzystaniem do produkcji lokalnego piwa. Napiłeś się ?
Nie, nie próbowałem. Na pewno ma jednak cudowne właściwości bo wystarczyło tylko posiedzieć chwilę przy źródełku żeby nabrać sił na dalszą wędrówkę.